Po
miesiącu włóczęgi i zdeptywania górskich szlaków przyszedł
wreszcie czas na zrzucenie plecaków, choć już wydawalo nam się,
że przyrosły na stałe do pleców, i zamiast codziennego wylewania
potu na szlaku - leniwego włóczenia się po mieście. W Pokharze
czas mijał nam głównie na zaleganiu w knajpkach nad brzegiem
jeziora, gdzie na palmach dojrzewają banany, w krzakach buszują
tłuste jaszczurki, latają ogromne motyle, a my popijaliśmy sobie
herbatkę - podobał nam się taki październik:)
|
biznes wre |
|
z okazji Dasain wszedzie nagle powyrastaly bambusowe hustawki |
|
podroznicza melancholia |
|
Dodo z naszym extra srodkiem transportu |
|
Wioslowanie ze Slowacka druzyna |
|
nasz pokharski widok |
Ponieważ
trwało akurat święto Dasain, w całym kraju poświęcano bawoły,
kaczory, ale głównie kozy, bogini Durdze. Widzimy kozy
transportowane na dachach busów, nawet na skuterach, a siódmego
dnia napotykamy maleńką świątynię Durgi, wokoło całą oblaną
świeżą krwią. Podobno przy wszystkich samolotach, lecących tego
dnia w Nepalu, poświęca się kozę...
Poza
Dasain nie dzieje się nic szczególnego, więc postanawiamy
urozmaicić sobie czas i jedziemy na kilkugodzinny rafting, a
następnego dnia (ja chyba oszalałam, że się na to zgodziłam;))
na kanioning, czyli na skakanie, ześlizgiwanie się i spuszczanie na
linie w wodospadach. Dużych wodospadach. Brrr, ale D. szczęśliwy
jak przysłowiowa dzika świnia:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz