wtorek, 19 marca 2013

Wakacyjna Pokhara

Po miesiącu włóczęgi i zdeptywania górskich szlaków przyszedł wreszcie czas na zrzucenie plecaków, choć już wydawalo nam się, że przyrosły na stałe do pleców, i zamiast codziennego wylewania potu na szlaku - leniwego włóczenia się po mieście. W Pokharze czas mijał nam głównie na zaleganiu w knajpkach nad brzegiem jeziora, gdzie na palmach dojrzewają banany, w krzakach buszują tłuste jaszczurki, latają ogromne motyle, a my popijaliśmy sobie herbatkę - podobał nam się taki październik:)
biznes wre



z okazji Dasain wszedzie nagle powyrastaly bambusowe hustawki

podroznicza melancholia
  

Dodo z naszym extra srodkiem transportu

Wioslowanie ze Slowacka druzyna
 

nasz pokharski widok
 

 
Ponieważ trwało akurat święto Dasain, w całym kraju poświęcano bawoły, kaczory, ale głównie kozy, bogini Durdze. Widzimy kozy transportowane na dachach busów, nawet na skuterach, a siódmego dnia napotykamy maleńką świątynię Durgi, wokoło całą oblaną świeżą krwią. Podobno przy wszystkich samolotach, lecących tego dnia w Nepalu, poświęca się kozę...



Poza Dasain nie dzieje się nic szczególnego, więc postanawiamy urozmaicić sobie czas i jedziemy na kilkugodzinny rafting, a następnego dnia (ja chyba oszalałam, że się na to zgodziłam;)) na kanioning, czyli na skakanie, ześlizgiwanie się i spuszczanie na linie w wodospadach. Dużych wodospadach. Brrr, ale D. szczęśliwy jak przysłowiowa dzika świnia:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz