Dolny
Mustang i Kali Gandaki.
W
świętym miescie ogladamy świątynie, gdzie 108 strumieni
wytryskuje z murów, a w gompie nieopodal plonie wieczny ogien -
prawie go nie znalezlismy, bo to taki ledwie widoczny plomien. Sadhu,
brodaci i w dredach, siedza przy wejsciu i pala (podejrzane) skrety.
Byczek Nandi przed swiatynia Sziwy |
A
potem w powiekszonym gronie, z poznanymi w Muktinath Slowakami,
wyruszamy bocznym szlakiem do Kagbeni, starego miasta, lezacego na
trasie karawan, ktore kiedys szly tedy z Tybetu. Jestesmy juz w
dolinie rzeki Kali Gandaki, nazwanej tak od czarnego koloru wody, i
wiecznie wiejacy tutaj wiatr cisnie nam pylem w oczy i zrywa czapki z
glow. Wokol nas cisza, ani zywej duszy, tylko wiatr i szare, nagie
zbocza gor - dzikie ostepy Dolnego Mustangu:)
W
Kagbeni, miasteczku waskich uliczek i starych kamiennych domow, spimy
w czerwonym domu goscinnym, ktory skrywa w sobie stara buddyjska
swiatynie, zbudowana przez pradziadka wlasciciela, tak malenka, ze
tylko kilka osob miesci sie w srodku, ale mogaca poszczycic sie duzym
posagiem Buddy, kolekcja starych zwojow i pieknych, choc juz
podniszczonych, sciennych malowidel.
Odstraszacz przeciwko zlym duchom z naszego hoteliku w Muktinath |
Nastepnego
dnia wyruszamy do Marphy, ale zbaczamy ze szlaku, zeby korytem
jednego z doplywow Kali Gandaki dotrzec do Lubry, jednej z niewielu
wiosek, gdzie, jak nam powiedziano, przewaza "bonpo", stara
religia tych terenow.
tutaj witac co robi wiatr w dolinie KG |
A
potem pod gwiazdami, z latarkami docieramy do Marphy, bezdrozami,
gdzie czasem pod dachami domow widzimy suszace sie glowy jakow. Spimy
w mrocznym, wielkim jak palac domu goscinnym, calym z drewna. Zza
okien, z lasu dobiegaja dziwne dzwieki, atmosfera jak z Twin Peaks:)
Marpha
okazala sie byc jablkowa stolica Nepalu - przez nastepne kilka dni
obzeramy sie jablkami (szczegolnie smaczne w polaczeniu z jaczym
serem:)). Cala okolica obsadzona jest sadami. Probujemy wiec ciasta z
jablkami, pijemy swiezy jablkowy sok i sprytnie w pewnym malym
sklepiku zdobywamy spod lady domowa brandy w dwoch odmianach:
jablkowej i morelowej. To znalezisko znacznie urozmaicilo nasze
pozniejsze przerwy na odpoczynek:)
mali Tybetanczycy z obozu dla uchodzcow |
jednak na zielone nie zareagowal |
oboz Tybetanczykow niedaleko Marphy |
Odkrywamy
tez fabryke soku, ktora sklada sie z dwoch pomieszczen i podworka, na
ktorym kilka kobiet kroi jablka, ale posiada rowniez maszyne do
wyparzania butelek, ktora opiekuje sie... studentka z uniewrsytetu
technicznego z Niemiec, zapewniajac kontrole jakosci, standardy
higieny i wpis na etykietce soku: "niemiecka jakosc i
technologia, zapewniona przez uniwersytet z Monachium" (!). Heh.
Z
Marphy droga wiedzie do Tukuche, gdzie nastepnego dnia piekna
angielszczyzna zaczepil nas pewien staruszek w czapce i z
kosturkiem. Przedstawia sie nam jako "jablkowy dziadek" -
czlowiek, ktory rozpoczal hodowle jablek w Marphie 26 lat wczesniej!
Nasz
jablkowy dziadek prowadzi nas do wioski na zachodnich zboczach i
opowiada o kolorach okolicznych gomp (czerwone, zielone, czarne i
biale), ktore oznaczaja rozne klany. Pokazuje nam swiety las na
zboczu gory, z ktorego tutejsi buddysci biora drewno na stosy
pogrzebowe; i miejsce, gdzie dwa razy w roku odbywa sie rytual picia
krwi jakow, majacej uzdrawiajace i wzmacniajace wlasciwosci. Pija ja
slabi i chorzy, w ilosci ok. 1 szklanki. Odwiedzamy kolejna bonpo
gompe i wypytujemy o imiona bostw, ktore razem z Budda kroluja na
oltarzu, miedzy innymi demoniczny, czarny Bolczo.
A oprocz buddyjskich gomp spotkac mozna Ganeshe przydroznego (i lokalne jablka) |
Droga
glownie prowadzi w dol, wiec szybko tracimy wysokosc. I wkrotce
przestajemy widywac dalekie gompy na szczytach wzgorz, stosy kamieni
modlitewnych z wykuta mantra, kolorowe choragiewki.
Odszukujemy
gompe z 7 wieku, ostatnia tutaj, zbudowana, gdy buddyzm
rozprzestrzenial sie z Tybetu w VII wieku. Sciany zapelnione
pieknymi, niesamowitymi, kolorowymi freskami i starenka mniszka
opiekujaca sie tym miejscem. Dostajemy jablka spod Buddy na droge.
Wokol
nas lasy sosnowe i ogromne tuje, Kali Gandaki rozlewa sie tutaj
szeroko. Roslinnosc coraz bujniejsza, graja cykady. Przez jakis czas
widzimy ogromny szczyt Dhalaugiri na polnocny zachod od nas, ale
potem zaslaniaja ja blizsze nam, nizsze szczyty.
Spimy
w malenkiej wioseczce, w pokoju zajmowanym oprocz nas tez ogromnego
pajaka i male gryzonie:) Rankiem probujemy tutejszego "specjalu"
- curry z pokrzyw i maź z ugotowanej maki kukurydzianej. Potwornosc!
Pokrzywy gorzkie jak nieszczescie, maź bez smaku. D. sprostal prawom
goscinnosci i zjadl swoja porcje, ale ja poleglam po kilku lyzkach!
Uh.
Przy
drodze widzimy mini-pasieki, czasem po prostu pien drzewa przeciety
na pol. Z takiego ula zbieraja tutaj ludzie 1-2 litry miodu na rok.
A
pozniej w jednej z wielu podobnych wioseczek spotykamy trójke dzieci
7, 8-letnich idacych do szkoły. Największa dziewczynka odzywa się
pierwsza: "namaste".
Odpowiadamy
chórem. Dzieci pytaja, standardowo: "sweets?" -No sweets.
"Hashish?"
- pyta dziewczynka, tylko trochę zmieniając wyraz twarzy i
wsadzajac reke do kieszeni. WTF?
Potem
młoda kobieta otwierajaca sklepik wita nas i nieśmiało pyta
"hashish?" Jej 3-letnie dziecko radosnie krzyczy to samo.
Potem jeszcze jakiś koleś. Przestajemy sie zastanawiac, czy sie nie
przeslyszelismy:)
Droga
wiedzie nadal wzdłuż koryta Kali Gandaki. Dżungla, duże
jaszczurki wygrzewają się na słońcu. Kolejne stado langurow
ucieka po skale, kiedy wychodzimy zza zakrętu. Wiszą na gałęziach
nie używając ogonów i przygladają się nam. Rozglądamy się i
widzimy siedem czarnych twarzy wpatrujacych się w nas z pobliskiego
rododendronu. W sumie stado liczy co najmniej 17 osobników. Duży
samiec siedzący na gałęzi zaraz nad naszymi głowami wrzeszczy
przenikliwie, kiedy D. wskazuje go palcem.
I
tak radosnie sobie wedrujac 11 pazdziernika docieramy do Tatopani i
przypadkiem spotykamy "naszych" Slowakow. Wieczorem idziemy
do slynnego goracego zrodla, moczymy sie w parujacej wodzie,
obserwujemy gwiazdy i nietoperze, popijajac zimne piwo. Noca przez
otwarte okna slychac cykady i szum potoku. Chyba wakacje?:)
Nastepnego
dnia opuszczamy Kali Gandaki, skrecajaca na poludniowy zachod,
podczas gdy my - na poludniowy wschod, w strone Ghorepani. Znowu
pniemy sie w gore, po ostatnich kilku dniach spędzonych głównie na
schodzeniu. Dajemy sie poniesc apetytowi i odbijamy ze szlaku, zeby
wspiac sie na szczyt jednego z okolicznych wzgorz i znalezc fabryke
sera. Po dosc wyczerpujacej wpinaczce dowiadujemy sie, ze dostanie
kawalka jest niemozliwe, ale uparcie krecimy sie po okolicy,
zagadujemy i w koncu kupujemy nasz upragniony 1,3 kilogramowy
"kawałek" sera. Chyba jeszcze nie do konca dojrzalego, bo
bardzo delikatnego w smaku. Bedzie nam towarzyszyl przez blisko
tydzien:)
niedzwiedz na szlaku |
Schodzimy
potem do Sikhy, wokol nas bananowce i rododendrony.
Nastepny
przystanek robimy w Ghorepani, gdzie jest zimno i zaskakujaco
turystycznie - stoiska z pamiatkami i trzy ksiegarnie, cos, czego nie
widzielismy od Kathmandu. Znacznie tez tutaj wiecej turystow, i to
niekoniecznie "gorskiego typu". Wiele osob dociera tu z
Pokhary, zeby wejsc na slynny punkt widokowy Poon Hill. Slowacy,
ktorych spotykamy tutaj znowu:), opowiadaja nam o kolejce ludzi
wspinajacych sie na szczyt. Postanawiamy wiec sobie darowac, w koncu
widoki mielismy niezwykłe caly czas:) Za to spimy w pokoju z oknami
na trzy strony swiata i ogladamy pasmo Dhalaugiri, Tukuche,
poludniowa Annapurne o zachodzie, noca i o swicie.
zdobywcy szczytow ze Slowacji i Polski |
Sanktuarium.
Kolejne
kilka dni spedzamy na tak zwanym Sanktuarium, czyli trasie wiodacej
przez swiety dla Nepalczykow obszar az do Base Campu, czyli bazy, z
ktorej wychodza ekipy zdobywajace Annapurne. Na całej trasie
zabronione jest spożywanie, a nawet wnoszenie mięsa i zbieranie
drewna z lasu. Droga wiedzie waskim kanionem, ktorego brzegi przez
wiekszosc czasu skutecznie zaslaniaja nam widoki, wiekszosc podejsc
to męczące nogi kamienne schody. A poniewaz nie ma tu w ogole
wiosek, tylko hoteliki dla turystow, nie spotykamy za wielu
Nepalczykow. Totez trasa podoba sie nam raczej srednio, za to Base
Camp, polozony u samego podnoza gór, przy samym lodowcu, to inna
historia. Góry ogromne wokół nas. Lodowiec i czarne skały.
przesiewanie ryzu |
stado welny zagrodzilo droge! |
ostatnie kaski naszego serka |
kawalek lodowca |
Dodo w Base Campie grzeje lapy |
sczyt! |
po nepalsku nazywa sie "pika" |
straszne stwory na drzwiach naszego pokoju gdzies na trasie |
schodzimy juz coraz nizej |
takie plastry miodu robia skalne pszczoly (zbiera sie je wiszac na linach przy skale, litr tego miodu kosztuje 50 dolarow) |
Przedostatni
dzień trekkingu spędzamy na trasie między Chomrung a Pothaną, już
poza Sanktuarium, w ciemnych lasach pełnych mgieł i wodospadów.
20
października, po blisko miesiącu w górach, docieramy do Pokhary,
wesołego miasta leżącego nad jeziorem, gdzie będziemy się lenić
i uzupełniać stracone kilogramy przez aż tydzień:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz