wtorek, 19 marca 2013

Dolny Mustang i Kali Gandaki, i dalej...

Dolny Mustang i Kali Gandaki.
W świętym miescie ogladamy świątynie, gdzie 108 strumieni wytryskuje z murów, a w gompie nieopodal plonie wieczny ogien - prawie go nie znalezlismy, bo to taki ledwie widoczny plomien. Sadhu, brodaci i w dredach, siedza przy wejsciu i pala (podejrzane) skrety.

Byczek Nandi przed swiatynia Sziwy

A potem w powiekszonym gronie, z poznanymi w Muktinath Slowakami, wyruszamy bocznym szlakiem do Kagbeni, starego miasta, lezacego na trasie karawan, ktore kiedys szly tedy z Tybetu. Jestesmy juz w dolinie rzeki Kali Gandaki, nazwanej tak od czarnego koloru wody, i wiecznie wiejacy tutaj wiatr cisnie nam pylem w oczy i zrywa czapki z glow. Wokol nas cisza, ani zywej duszy, tylko wiatr i szare, nagie zbocza gor - dzikie ostepy Dolnego Mustangu:) 


 
W Kagbeni, miasteczku waskich uliczek i starych kamiennych domow, spimy w czerwonym domu goscinnym, ktory skrywa w sobie stara buddyjska swiatynie, zbudowana przez pradziadka wlasciciela, tak malenka, ze tylko kilka osob miesci sie w srodku, ale mogaca poszczycic sie duzym posagiem Buddy, kolekcja starych zwojow i pieknych, choc juz podniszczonych, sciennych malowidel.

Odstraszacz przeciwko zlym duchom z naszego hoteliku w Muktinath
Nastepnego dnia wyruszamy do Marphy, ale zbaczamy ze szlaku, zeby korytem jednego z doplywow Kali Gandaki dotrzec do Lubry, jednej z niewielu wiosek, gdzie, jak nam powiedziano, przewaza "bonpo", stara religia tych terenow.



tutaj witac co robi wiatr w dolinie KG

A potem pod gwiazdami, z latarkami docieramy do Marphy, bezdrozami, gdzie czasem pod dachami domow widzimy suszace sie glowy jakow. Spimy w mrocznym, wielkim jak palac domu goscinnym, calym z drewna. Zza okien, z lasu dobiegaja dziwne dzwieki, atmosfera jak z Twin Peaks:)

Marpha okazala sie byc jablkowa stolica Nepalu - przez nastepne kilka dni obzeramy sie jablkami (szczegolnie smaczne w polaczeniu z jaczym serem:)). Cala okolica obsadzona jest sadami. Probujemy wiec ciasta z jablkami, pijemy swiezy jablkowy sok i sprytnie w pewnym malym sklepiku zdobywamy spod lady domowa brandy w dwoch odmianach: jablkowej i morelowej. To znalezisko znacznie urozmaicilo nasze pozniejsze przerwy na odpoczynek:)

mali Tybetanczycy z obozu dla uchodzcow



jednak na zielone nie zareagowal


oboz Tybetanczykow niedaleko Marphy

Odkrywamy tez fabryke soku, ktora sklada sie z dwoch pomieszczen i podworka, na ktorym kilka kobiet kroi jablka, ale posiada rowniez maszyne do wyparzania butelek, ktora opiekuje sie... studentka z uniewrsytetu technicznego z Niemiec, zapewniajac kontrole jakosci, standardy higieny i wpis na etykietce soku: "niemiecka jakosc i technologia, zapewniona przez uniwersytet z Monachium" (!). Heh.


 
Z Marphy droga wiedzie do Tukuche, gdzie nastepnego dnia piekna angielszczyzna zaczepil nas pewien staruszek w czapce i z kosturkiem. Przedstawia sie nam jako "jablkowy dziadek" - czlowiek, ktory rozpoczal hodowle jablek w Marphie 26 lat wczesniej! 
 
Nasz jablkowy dziadek prowadzi nas do wioski na zachodnich zboczach i opowiada o kolorach okolicznych gomp (czerwone, zielone, czarne i biale), ktore oznaczaja rozne klany. Pokazuje nam swiety las na zboczu gory, z ktorego tutejsi buddysci biora drewno na stosy pogrzebowe; i miejsce, gdzie dwa razy w roku odbywa sie rytual picia krwi jakow, majacej uzdrawiajace i wzmacniajace wlasciwosci. Pija ja slabi i chorzy, w ilosci ok. 1 szklanki. Odwiedzamy kolejna bonpo gompe i wypytujemy o imiona bostw, ktore razem z Budda kroluja na oltarzu, miedzy innymi demoniczny, czarny Bolczo.






A oprocz buddyjskich gomp spotkac mozna Ganeshe przydroznego (i lokalne jablka)

Droga glownie prowadzi w dol, wiec szybko tracimy wysokosc. I wkrotce przestajemy widywac dalekie gompy na szczytach wzgorz, stosy kamieni modlitewnych z wykuta mantra, kolorowe choragiewki.
Odszukujemy gompe z 7 wieku, ostatnia tutaj, zbudowana, gdy buddyzm rozprzestrzenial sie z Tybetu w VII wieku. Sciany zapelnione pieknymi, niesamowitymi, kolorowymi freskami i starenka mniszka opiekujaca sie tym miejscem. Dostajemy jablka spod Buddy na droge.

Wokol nas lasy sosnowe i ogromne tuje, Kali Gandaki rozlewa sie tutaj szeroko. Roslinnosc coraz bujniejsza, graja cykady. Przez jakis czas widzimy ogromny szczyt Dhalaugiri na polnocny zachod od nas, ale potem zaslaniaja ja blizsze nam, nizsze szczyty.

 
 
Droga z Kalapani do Pairothapli okazala sie jednym z najfajniejszych odcinkow naszej wedrowki. Dolina rzeki zweza sie mocno, tworzac stromy kanion, idziemy droga wzdluz zboczy. Wciaz schodzimy nizej, roslinnosc staje sie coraz bujniejsza. Zalegujemy sobie na skale wysoko ponad szlakiem, na ktora zeby sie dostac, przedzieramy sie przez dzungle, za to wsrod drzew widzimy skaczace z galezi na galaz langury - wlochate małpy, czarne z czarno-bialymi pyskami.
Spimy w malenkiej wioseczce, w pokoju zajmowanym oprocz nas tez ogromnego pajaka i male gryzonie:) Rankiem probujemy tutejszego "specjalu" - curry z pokrzyw i maź z ugotowanej maki kukurydzianej. Potwornosc! Pokrzywy gorzkie jak nieszczescie, maź bez smaku. D. sprostal prawom goscinnosci i zjadl swoja porcje, ale ja poleglam po kilku lyzkach! Uh.
Przy drodze widzimy mini-pasieki, czasem po prostu pien drzewa przeciety na pol. Z takiego ula zbieraja tutaj ludzie 1-2 litry miodu na rok.
A pozniej w jednej z wielu podobnych wioseczek spotykamy trójke dzieci 7, 8-letnich idacych do szkoły. Największa dziewczynka odzywa się pierwsza: "namaste".
Odpowiadamy chórem. Dzieci pytaja, standardowo: "sweets?" -No sweets.
"Hashish?" - pyta dziewczynka, tylko trochę zmieniając wyraz twarzy i wsadzajac reke do kieszeni. WTF?
Potem młoda kobieta otwierajaca sklepik wita nas i nieśmiało pyta "hashish?" Jej 3-letnie dziecko radosnie krzyczy to samo. Potem jeszcze jakiś koleś. Przestajemy sie zastanawiac, czy sie nie przeslyszelismy:)
Droga wiedzie nadal wzdłuż koryta Kali Gandaki. Dżungla, duże jaszczurki wygrzewają się na słońcu. Kolejne stado langurow ucieka po skale, kiedy wychodzimy zza zakrętu. Wiszą na gałęziach nie używając ogonów i przygladają się nam. Rozglądamy się i widzimy siedem czarnych twarzy wpatrujacych się w nas z pobliskiego rododendronu. W sumie stado liczy co najmniej 17 osobników. Duży samiec siedzący na gałęzi zaraz nad naszymi głowami wrzeszczy przenikliwie, kiedy D. wskazuje go palcem.
I tak radosnie sobie wedrujac 11 pazdziernika docieramy do Tatopani i przypadkiem spotykamy "naszych" Slowakow. Wieczorem idziemy do slynnego goracego zrodla, moczymy sie w parujacej wodzie, obserwujemy gwiazdy i nietoperze, popijajac zimne piwo. Noca przez otwarte okna slychac cykady i szum potoku. Chyba wakacje?:)

Nastepnego dnia opuszczamy Kali Gandaki, skrecajaca na poludniowy zachod, podczas gdy my - na poludniowy wschod, w strone Ghorepani. Znowu pniemy sie w gore, po ostatnich kilku dniach spędzonych głównie na schodzeniu. Dajemy sie poniesc apetytowi i odbijamy ze szlaku, zeby wspiac sie na szczyt jednego z okolicznych wzgorz i znalezc fabryke sera. Po dosc wyczerpujacej wpinaczce dowiadujemy sie, ze dostanie kawalka jest niemozliwe, ale uparcie krecimy sie po okolicy, zagadujemy i w koncu kupujemy nasz upragniony 1,3 kilogramowy "kawałek" sera. Chyba jeszcze nie do konca dojrzalego, bo bardzo delikatnego w smaku. Bedzie nam towarzyszyl przez blisko tydzien:)

niedzwiedz na szlaku

Schodzimy potem do Sikhy, wokol nas bananowce i rododendrony.
Nastepny przystanek robimy w Ghorepani, gdzie jest zimno i zaskakujaco turystycznie - stoiska z pamiatkami i trzy ksiegarnie, cos, czego nie widzielismy od Kathmandu. Znacznie tez tutaj wiecej turystow, i to niekoniecznie "gorskiego typu". Wiele osob dociera tu z Pokhary, zeby wejsc na slynny punkt widokowy Poon Hill. Slowacy, ktorych spotykamy tutaj znowu:), opowiadaja nam o kolejce ludzi wspinajacych sie na szczyt. Postanawiamy wiec sobie darowac, w koncu widoki mielismy niezwykłe caly czas:) Za to spimy w pokoju z oknami na trzy strony swiata i ogladamy pasmo Dhalaugiri, Tukuche, poludniowa Annapurne o zachodzie, noca i o swicie.




zdobywcy szczytow ze Slowacji i Polski
Sanktuarium.
Kolejne kilka dni spedzamy na tak zwanym Sanktuarium, czyli trasie wiodacej przez swiety dla Nepalczykow obszar az do Base Campu, czyli bazy, z ktorej wychodza ekipy zdobywajace Annapurne. Na całej trasie zabronione jest spożywanie, a nawet wnoszenie mięsa i zbieranie drewna z lasu. Droga wiedzie waskim kanionem, ktorego brzegi przez wiekszosc czasu skutecznie zaslaniaja nam widoki, wiekszosc podejsc to męczące nogi kamienne schody. A poniewaz nie ma tu w ogole wiosek, tylko hoteliki dla turystow, nie spotykamy za wielu Nepalczykow. Totez trasa podoba sie nam raczej srednio, za to Base Camp, polozony u samego podnoza gór, przy samym lodowcu, to inna historia. Góry ogromne wokół nas. Lodowiec i czarne skały.
przesiewanie ryzu

stado welny zagrodzilo droge!


ostatnie kaski naszego serka


kawalek lodowca

Dodo w Base Campie grzeje lapy

sczyt!



po nepalsku nazywa sie "pika"

straszne stwory na drzwiach naszego pokoju gdzies na trasie



schodzimy juz coraz nizej



takie plastry miodu robia skalne pszczoly (zbiera sie je wiszac na linach przy skale, litr tego miodu kosztuje 50 dolarow)



Przedostatni dzień trekkingu spędzamy na trasie między Chomrung a Pothaną, już poza Sanktuarium, w ciemnych lasach pełnych mgieł i wodospadów.

20 października, po blisko miesiącu w górach, docieramy do Pokhary, wesołego miasta leżącego nad jeziorem, gdzie będziemy się lenić i uzupełniać stracone kilogramy przez aż tydzień:) 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz