trochę tego oczekiwali, wyszliśmy więc w miarę bez szwanku.
Na lotnisku rzucają się na ciebie tłumy łakomych taksówkarzy, na wąskich, szarych
od pyłu ulicach głównej turystycznej dzielnicy - o ile nie zostaniesz porwany przez
natrętnego sprzedawce z jednego tysiąca sklepików, unikniesz śmierci pod kołami
pędzącej taksówki torującej sobie drogę przez tłum ludzi - możesz zginąć rozjechany
przez rozklekotana riksze, która na ulicach walczy o przetrwanie z taksówkami.
Przynajmniej tak prezentuje się przyjezdnemu Thamel, czyli turystyczna dzielnica
miasta.
Pozostałe dzielnice nie są o wiele lepsze, jeżeli chodzi o hałas i bród, można też
zobaczyć takie atrakcje jak głowy kóz wystawione na ladzie (poddane działaniu słońca
i much wydzielają oszałamiający zapach). Ale wystarczy przestać zwracać uwagę na
ten cały azjatycki chaos i hałas, żeby zobaczyć inna twarz Kathmandu - świątynie, na
które trafiasz za każdym rogiem, setki ołtarzy na placach, skrzyżowaniach, zakrętach,
bramach domów, na ulicy po prostu, obsypane płatkami kwiatow i ryżem zmieszanym
z czerwonym barwnikiem. A Nepal ma to do siebie, że buddyzm i hinduizm egzystują
koło siebie, przenikają się nawzajem i na każdym kroku trafia się na hinduską świątynię
obwieszoną buddyjskimi flagami modlitewnymi albo czorten z ustawionymi tuż obok
figurkami Sziwy albo Ganesi.
Do Katmandu trafiliśmy akurat na festiwal Teej, festiwal kobiet, które poszczą, udają
się tłumnie do świątyń Sziwy, tańczą na placach, a miasta toną w czerwieni od koloru strojnych sari.
Byliśmy miedzy innymi w Boudhanath, dzielnicy Katmandu, gdzie wokół pięknej, XIV-wiecznej stupy zgromadziła się największa społeczność Tybetańczyków w Nepalu. Jest to największa stupa Nepalu i jedno z najświętszych miejsc buddyjskich, centrum kultury tybetańskiej.
A tak jest w Baktapurze:
Slynna stupa na wzgorzu Swayambunath, gdzie wedlug legendy nauczal kiedys Budda:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz