Goa pociągiem pojechaliśmy na samo południe Kerali, trasa wiodącą
między palmami, polami ryżowymi, sieciami kanałów, z okna wypatrujemy
czapli, zimorodków, wodnych bawołów. Wreszcie docieramy do miasta o
sympatycznej nazwie Trivananathapuram i, zanim złapiemy autobus jadący w
stronę gór na wschód, odwiedzamy zoo, gdzie podobno Yann Martel
obserwował zachowanie zwierząt przy pisaniu "Życia Pi". Wielkie zoo,
właściwie jak park, ale tygrysy złe i trzymane w ciasnych klatkach... To
przedostatni dzień listopada, więc znajdujemy lokalną "spelunkę" i, po
odstaniu swojego w długiej kolejce, kupujemy lokalne wino, żeby mieć
czym świętować moje zbliżające się urodziny;) I jemy pierwszy posilek na lisciu bananowca!
|
a tak zapakowany ryz kupilismy na dworcu w drodze do Kerali! |
A później wsiadamy do
mocno wiekowego autobusu - który kierowca odpala na styk dwoma kablami i
co chwilę przeraźliwie trąbi zewnętrznym klaksonem: trąbką z wielka
gruszką - jedziemy do Neyyar Dam, gdzie wśród zielonych wzgórz, nad
jeziorem, w aśramie będziemy intensywnie ćwiczyć jogę przez ponad dwa
tygodnie.
Życie w aśramie mija nam spokojnie i radośnie, bo nie
tylko zlewamy się potem na ćwiczeniach, ale śpiewamy mantry:), poznajemy
zakręconych ludzi, pływamy w jeziorze, czytamy książki, słuchamy
wykładów i zajadamy się pysznym wegetariańskim jedzeniem południowo
indyjskim. A z drugiej strony jeziora dobiega nas czasem, o świcie, ryk
lwów (z parku safari).
W końcu oswobadzamy się z objęć
hinduskich aśramowych bóstw, żeby powłóczyć się po keralskich
bezdrożach. Wioskowe drogi Kerali, jednego z komunistycznych stanów,
znaczą częste flagi z sierpem i młotem, a po miastach można zobaczyć
plakaty z nikim innym, jak Marksem, Leninem i Stalinem. Niektóre wioski
są podobno rządzone nawet przez tutejszych maoistów. Nawet... banany są
czerwone;) Specjalna odmiana bananów, widziana przez nas tylko w Kerali.
Na początku wybieramy się na przejażdżkę promem przez słynne
"backwaters", sieć kanałów i dopływów wzdłuż keralskiego wybrzeża -
pięknie! I wiedzeni ciekawością odwiedzamy aśram Ammy, jednej z niewielu
w Indiach kobiet-guru, a zdecydowanie najsłynniejszej, zwanej
Przytulającą Matką, która do 2010 roku przytuliła 31 milionów ludzi,
kobiety, która jest wcieleniem Bogini Matki, i która prowadzi ogromną
organizację charytatywną, szkoły i szpital. Zostajemy tam na noc, a
następnego dnia dostajemy bilet i po kilkugodzinnym czekaniu w kolejce
zostajemy przytuleni, wspólnie, jako rodzina. Ludzie dookoła nad bardzo
przejęci, niektórzy płaczą, wielu Hindusów przychodzi do Ammy prosząc o
porady.
Później odwiedzamy Kochi i znienacka znajdujemy się jakby w
Krakowie na Kazimierzu - knajpy i kawiarenki, galerie sztuki, urokliwe
uliczki, a przede wszystkim ślady mieszkających tu kiedyś licznie Żydów,
które tropimy w domach i nazwach ulic. Ostało się tu nawet kilka
synagog, z których jedna jest czynna i otwarta dla zwiedzających, ostoja
szybko malejącej społeczności (większość wyemigrowała do Izraela).
W Kochi spędzamy Boże Narodzenie, słuchamy kolęd śpiewanych w
języku malajalam w oświetlonych neonami kościołach, oglądamy smętne
choinki i wszędobylskiego coca-colowego Mikołaja. I nawet idziemy na
kolację wigilijną przy świecach i tradycyjnej hinduskiej muzyce:)
Z
Kochi straszliwym autobusem przez noc jedziemy do Munnaru, górskiej
stacji słynnej ze swojej herbaty, wprowadzonej przez Brytyjczyków, i
czekolady. Jest pięknie i zielono, naokoło prawdziwe morze herbacianych
pól, a ponad nimi góry. Doliny zasnuwa mgła, przejeżdżamy przez
plantacje trzciny cukrowej. Wyjść w góry wprawdzie nam się nie udaje,
dzięki hinduskiej biurokracji, która zabrania jakiegokolwiek chodzenia
po górach bez przewodnika, więc nawet nie da się dostać mapy okolic, ale
za to jedziemy do rezerwatu przyrody. Tam, z dwoma przewodnikami,
wchodzimy w dżunglę i po jakimś czasie udaje nam się "wpaść" na słonie:
samicę z młodym, buszujące w krzakach. Jesteśmy może z 40 metrów od
nich, ale w pewnym momencie słonica przestaje jeść i zaczyna uważnie
patrzeć w naszym kierunku, i przewodnicy każą mi się szybko cofnąć, bo
moje czerwone portki mogą rozdrażnić zwierzę. Więc się niechlubnie
muszę schować za krzaki. Potem wytrapiamy jeszcze jednego słonia, tym
razem samotnego samca, ale tym razem obserwujemy go z bezpiecznej
odległości, sami niezauważeni - samotne samce bywają ponoć agresywne.
|
swiezutki cukier |
|
Chrzescijanstwo kwitnie w poludniowych Indiach! |
Później opuszczamy turystyczne rejony Kerali i jedziemy na północ,
próbując znaleźć miejsce, gdzie odprawia się rytuał tejjam, stary
keralski obrzęd, podczas którego tancerz przedstawia historię z udziałem
bóstwa, które się wciela w tancerza. Odprawiane najczęściej poza dużymi
świątyniami, w lasach i po wioskach, rytuały te potrafią być niezwykle
żywiołowe, podczas których tancerze w niesamowitych, barwnych kostiumach
(z nakryciami głowy ważącymi czasem do 40 kg) i makijażu tańczą przez
kilka godzin, skaczą przez ogień, piją kurzą krew. W końcu udaje nam się
dowiedzieć, gdzie odbywa się jakiś tejjam, i z pewnym trudem dochodami
na miejsce i oglądamy rytuał, który wprawdzie okazuje się tym z mniej
żywiołowych, ale i tak jest niesamowity.