poniedziałek, 19 listopada 2012

We dwoje dookola Annapurny

 (To historia z dalekiej przeszlosci, czyli wrzesnia tego roku.)

Życie trampa bardzo nam odpowiada, ten słodki znój wędrówki:). Chociaż nie jest tu
aż tak bardzo dziko. Ponieważ idzie się aż do przełęczy wzdłuż rzeki, a za przełęczą
również, wiosek jest pod dostatkiem.

Pierwszego dnia widzimy ogromne jak dłoń motyle i prawie równie wielkie pająki,
rozciągnięte na ogromnych sieciach pomiędzy drzewami, których nazw nie znamy. W
oddali przed nami przesłania niebo ogromny biały szczyt, Annapurne II, i z widokiem
nań zasypiamy w wiosce Bhulbule.

Kolejnego dnia nadal idziemy wąska doliną rzeki, po obu stronach na maleńkich
tarasach wznoszą się poletka ryżowe, aż do szczytów wzgórz. Wąska ścieżka raz pnie
się w górę, raz spada ostro w dół, że stromych zboczy spadają potężne wodospady.
Na horyzoncie, tak wysoko, że trzeba zadrzeć głowy, ośnieżone szczyty 6- i 7-
tysiecznikow. Droga prowadzi przez gaje bananowców i kilkunastometrowych
bambusów. Cykady ogłuszają.
Przydrożne wioski mają zawsze kilka punktów charakterystycznych: dzieci wołające z
całych sił na nasz widok "namaste!", krowy (w Nepalu święte, jak w Indiach) i chude
kozy, a na obu końcach osiedla kopczyki - ołtarze z kamieni, ozdobione trójzębem
Shiwy i zwitkiem szmatek. Domki głównie posklejane z drewna i blachy, choć zgadzają
się też piętrowe, murowane, najczęściej mieszczące w sobie hotel dla turystów. I jak
malowane! Róż, zieleń i błękit to najpopularniejsze kolory:)
Idzie się dość ciężko - jest upalnie, słońce nad praży, pod górkę wspinamy się sapiąc -
a z naprzeciwka mijają nas zbiegające ze stromego zbocza dziewczynki w mundurkach
szkolnych, oczywiście w japonkach (popularne obuwie górskie w tych stronach).

Następnego dnia po 8 godzinach marszu jesteśmy już na 1700 metrach npm. Krajobraz
się zmienia, a wraz z nim roślinność, zbocza stają się bardziej kamieniste. Szlak
prowadzi drogą, więc spotykamy ciągle gromady objuczonych mułów, dostarczających
towary do położonych wyżej wiosek. Muł i tragarze to jedyne środki transportu po
wschodniej stronie Annapurny - droga jest dopiero budowana. Pod górę w pewnym
momencie mijają nas Nepalczycy taszczący na plecach kilkumetrowe klatki z kurami.
Rzeka w dole raz rwie wąskim korytem, raz rozlewa się szerzej - nieodmiennie jednak
woda jest rwąca i szara.
25 września wychodzimy na szlak wcześnie rano (jak na nas - czyli już po 7!), bez
śniadania, ale za to opici wodą z ojcowskim miodem. Przechodzimy przez dorodne
pola marihuany i pod wodospadami. Tego dnia wspinamy się prawie 1000 metrów w
górę; bananowce i bambusy ustępują miejsca sosnom, świerkom, wreszcie klonom. I
odnajdujemy się znienacka w polskim lesie, pełnym omszałych głazów i zamglonych
szczytów daleko przed nami.
Schodząc po dziesięciogodzinnej drodze do wioski na nocleg znowu widzimy
Annapurne II, a za nami zza chmur wychodzi niezwykły, ostry szczyt Manaslu.

Kolejnego dnia wchodzimy na ponad 3 tysiące metrów, wokół nas sosny i tuje, i
wierzby. Pola ryżowe zniknęły, za to wszędzie wokoło czerwieni się gryka, właśnie
zbierana. Tutaj już większość wiosek jest buddyjska, przy wejściach mijamy ściany
mani, ułożone ze stosów kamieni z wypisaną mantrą om mani padme hum, a czasem
też z wizerunkami bóstw. Upper Pisang, gdzie zatrzymujemy się na dwie noce, posiada
nawet własną gompę i starego lamę w wełnianej, stożkowatej czerwonej czapce.

Wioskę opanowali Chińczycy i ich nepalscy porterzy, ledwo znaleźliśmy miejsce do
spania. Noce są już zimne, ratuje nas gorąca herbata.
Niesamowite, jak szybko zmieniają się widoki i góry wokół nas, z jednego
przedeptanego kilometra na drugi. Tego dnia przechodziliśmy wąskim gardłem
wygryzionym przez rzekę między dwoma potężnymi zboczami, jedno z nich gładkie,
półokrągłe i wklęsłe jak wnętrze ogromnej miski, bez choćby śladu roślinności. Całe
pasmo, w którym chowają się szczyty Annapurny, mamy ciągle już obok siebie,
śnieżnobiały masyw lub czarny na tle nocnego nieba.
Cały następny dzień lenimy się, robimy pranie, obserwujemy życie toczące się w
wiosce (albo sami jesteśmy obserwowani i wzbudzamy radość, piorąc ciuchy przy
wioskowej pompie), robimy sobie też aklimaryzujący spacer na 4000 metrów. Na górze
widzimy mnóstwo targanych wiatrem chorągiewek modlitewnych, na ziemi schną
odchody jaków, które teraz są na pastwiskach dużo wyżej stąd. Nad głowami krążą
sępy.

28 września docieramy do Bhragi, ślicznego miasteczka z bardzo starą kamienną
zabudową (dach jednego domu jest jednocześnie początkiem kolejnego). Między
budynkami, na które trzeba się wspinać po drabinach, chowa się stareńka gompa, z
której widzimy tylko niesamowite, kilkusetletnie malowidła bogiń strzegących wejścia
do świątyni.
Idziemy cały dzień, zalegając po drodze na słońcu w co fajniejszych miejscach:)
Krajobraz jest bardzo surowy, góry przypominają mi Skandynawie - zielono brązowe
zbocza, porosty kwitnące na niebiesko i fioletowo, kosodrzewina. Rosną tutaj krzaki
przypominające miniaturowe porzeczki o pomarańczowych liściach. Powyżej 4000
już tylko trawa i porosty. Wspinamy się do Ice Lake, spotykając po drodze stado
kóz tybetańskich, gatunku kozic o ogromnych, zawiniętych rogach. Góry wydają się
nieskończone - kolejne brązowe, nagie szczyty pojawiają się jedne za drugimi, a daleko
poza nimi widać ośnieżone stoki.
Słońce spala szybko na tej wysokości, o czym przekonały się moje palce - nie wpadłam
na to, żeby je też posmarować kremem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz