poniedziałek, 19 listopada 2012

Tilicho - jezioro z lodowcem i droga na Thorung La

W ostatni dzień września wyruszamy w stronę Tilicho Tal, najwyżej położonego
jeziora na świecie. Szlak ostro pnie się w górę, i nogi mamy już bardzo ciężkie, kiedy
nagle drogę przebiega nam jak! Zbiega z niesamowitą gracją po stromym stoku; potem
spotkaliśmy całe stado, potem kolejne... Jaki są najróżniejsze: białe, bure, brązowe,
szare, wielokolorowe. Mają długie, futrzaste ogony, groźne rogi i bardzo sympatyczne
pyski. I wydają z siebie przepiękne pomruki, o głębokich tonach, jak naziemne
wieloryby.

Z Base Campu wspinamy się wąską ścieżką wzdłuż zerodowanych, osypujących się
zboczy. Jeden mylny krok i można się stoczyć w lawinie kamyków kilkaset metrów
w dół, bez żadnej możliwości przytrzymania się czegoś. Powyżej 4000 metrów każdy
krok przychodzi mi z ogromnym trudem; muszę co chwilę zatrzymywać się dla
zaczerpnięcia oddechu, ufff!
Ale jezioro, położone na 4920 metrach, jest warte każdego sapnięcia i każdej wylanej
kropli potu:) Błękitne jak niebo, idealnie gładka tafla, i lodowiec, który z jednej strony
schodzi do wody, w której dryfują kawałki lodu. Grzejemy się na słońcu na kamienistej

plaży, a D. wskakuje do lodowatej wody, pluska i parska. Za to po wyjściu czeka na
niego gorąca zupka chińska:)

Następnego dnia szlak powiódł nas w dół przez jesienne, złote lasy brzozowe i stoki
porośnięte dziką różą, w kolorach od pomarańczu po jaskrawą czerwień. Aż dotarliśmy
do Yak Kharki, położonej wśród ponurych, nagich wzgórz.

Trzy dni zamiast dwóch zajęło nam przejście przez przełęcz do Muktinath, bo nieco
zaniemogłam, a i wysokość zrobiła swoje. Stalowe chmury zasłaniały horyzont
przy High Campie, było zimno, nocą śnieg padał nam DO pokoju przez wyjątkowo
nieszczelne drzwi.

Z High Campu wyszliśmy przed świtem, o 5 rano, jeszcze w świetle gwiazd i księżyca.
Był mróz, szczyty naokoło nas różowiały od wstającego słońca. Świetna trasa:) A
potem na przełęczy oglądaliśmy tłumy ludzi i tańczących francuskich turystów, kilku
ludzi na koniach i grupki porterów, tym razem nie w klapkach.
A jeszcze później po długim i uciążliwym zejściu docieramy do świętego dla hindusów
i buddystów Muktinath, oazy zieleni na pustynnym płaskowyżu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz